wtorek, 27 listopada 2012
Bestia
Miską flaków z olejem okazało się szeroko reklamowane i polecane przez różne Stenki i Żmjewskich dzieło niejakiej pani Ficner-Ogonowskiej, zatytułowane "Alibi na szczęście". Po dłuższym czasie spędzonym w okrutnych (acz fascynujących) światach George'a Martina i Bernarda Cornwella, zapragnęłam na moment znaleźć wytchnienie w literaturze typowo kobiecej. No i dostałam za swoje. Pani Ficner - Ogonowskiej należą się pod choinkę nożyczki i klej. Jakby wycięła dwie trzecie niepotrzebnych fragmentów ze swojej opowieści i spróbowała skleić coś sensownego z pozostałej jednej trzeciej, to może dałoby się to przeczytać bez bólu i skrajnego wyczerpania organizmu. A tak, to szkoda gadać. Dlaczego przeczytałam do końca dzieje mimozowatej bohaterki i jej nadludzko cierpliwego amanta? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Może zagrał duch sportowy i postanowiłam nie poddać się tym sześciuset stronom (z okładem ) bez walki. A może tak miało być, aby lepiej smakowały mi potem schaboszczaki w postaci Marcina Szczygielskiego {"Za niebieskimi drzwiami" - młodzieżówka miło pachnąca Gaimanem, połknęłam w jeden wieczór) oraz Orsona Scotta Carda ("Zaginione wrota" - w trakcie czytania)? W każdym razie, jak widać, mimo wszystko jest sprawiedliwość na świecie, a wytrwałego męczennika za cierpienia spotyka nagroda...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A jak "Zaginione wieże"?
OdpowiedzUsuńtfu, wrota miały być
Usuńwłaśnie męczę "Włoskie zaręczyny" Montefiore zastanawiając się po co mi to było, bo przeciez nie jestem przy nadziei ;) na szczęście nie ma nawet 400 stron :) po pozycjach, które przeczytałam wcześniej mam wrażenie, że to papka dla niemowląt...
OdpowiedzUsuń"Zaginione wrota" zacne wielce, choć nie jest to niezapomniana "Gra Endera". Jednak czytało się z wielką przyjemnością, dodatkowy bonusik, że pojawiają się lubiane przeze mnie wątki z mitologii skandynawskiej. No i będą następne części, bo "Zaginione wrota", to jeno pierwsza część cyklu. Z czego się cieszę i generalnie polecam.
OdpowiedzUsuńCo do "Włoskich zaręczyn", to nie czytała wprawdzie, ale pozycję kojarzę, bo była hitem w bibliotece, w której pracowałam w zeszłym roku. Istniało całe grono pań, które polowały na Montefiore i ustawiały się w długie kolejki rezerwacji, by zdobyć jej wyroby. Może kiedyś zajrzę z czysto babskiej ciekawości. Ale nie wiem, czy znajdę w sobie tyle hartu ducha, aby męczyć do końca, jeśli okaże się, że to kolejna pozycja z cyklu tzw. (żeby zacytować jedna z moich koleżanek)"prozy menstruacyjnej".
no, Card to niezły schaboszczak, ale bywa że też nasączony olejem ;-). Tym niemniej, czasami nawet oleje bywają zdrowe w konsumpcji, zwłaszcza literackiej ;-)
OdpowiedzUsuńA ja myślałam, że jestem jedyna. Zmęczyłam do ponad 300 strony i po tygodniu z poczuciem straconego czasu książkę bardzo polecaną przez koleżankę i net odstawiłam. Uff, poczułam ulgę. Co do nożyczek całko0wicie się zgadzam, wtedy z pewnością była by czytliwa.Aglod
OdpowiedzUsuńWłaśnie przeczytałam fantastyczną książkę Erlenda Loe, zatytułowana "Muleum". Podobny temat co u pani Ogonowskiej - młoda dziewczyna w obliczu utraty rodziny, planująca dodatkowo samobójstwo - a jakże inne podejście do tematu. Wiem, że zabrzmi to dziwnie w opisywanym kontekście, ale w trakcie czytania gęba mi się nie przestawała uśmiechać. Choć temat nie został przy tym w żaden sposób spłycony, a jednak Loe przedstawił go na tyle oryginalnie, lekko i ironicznie, że będę tę cienka książkę pamiętać długo po tym, gdy 'opus' pani Ficner zatrze się w otchłaniach mej pamięci... Polecam Loe:)
OdpowiedzUsuń