W zasadzie zaobserwowane zjawisko można zaliczyć do pozytywnych, z bibliotekarskiego punktu widzenia. W końcu o to chodzi, żeby on rósł. A, że chwilami bywa trochę groźnie i niektórych nerwy ponoszą, to z już pewnością wina gorącej letniej aury i stołecznego oddalenia od morza, jezior i innych zbiorników wodnych, przynoszących ukojenie rozgrzanym ciałom i umysłom...
O, znam to.Chociaż my w wakacje otwierałyśmy wcześniej i pogróżki raczej można było usłyszeć przy zamykaniu. Aczkolwiek my mamy dobre serca i zdarzyło nam się siedzieć pół godziny dłużej w pracy z powodu spóźnionych czytelników. Tak to jest jak się jest bibliotekarką-wariatką.
OdpowiedzUsuńA przy okazji zapraszam do udziału w Blog Day - to już jutro. http://www.blogday.org/pl.htm
No nie, to my nie mamy aż tak dobrych serc i o pełnej godzinie bezlitośnie wyganiamy maruderów. Na nasze usprawiedliwienie powiem, że wynika to głównie z faktu, że dojeżdżamy wszystkie z daleka i po zamknięciu gnamy z wywieszonymi językami na nasze autobusy:)Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńJa raczej też wyganiam bo też dojeżdżam i mam autobusy na styk, ale koleżanka ma do autobusu więcej czasu, a poza tym do niej jeździ kilka, więc czasem tak siedzi. Ja i tak kilka razy przez czytelników czekałam godzinę na następny autobus, co się na godzinie rzadko kończyło, bo lądowałam w kinie. ;)
OdpowiedzUsuń